Pół roku po premierze "Rozterek Miłosnych", prezentuję Wam fragment spektaklu i kilka zdjęć dokumentujących produkcję. Najpierw jednak kilka informacji o całym wydarzenia.
Spektakl powstał na motywach "Krakowiaków i Górali" Wojciecha Bogusławskiego dzięki adaptacji i reżyserii Małgorzaty Zajączkowskiej. Był jednym z elementów hucznie obchodzonej 250 rocznicy Teatru Narodowego, zorganizowanym przez Dział Projektów Edukacyjnych Opery Narodowej. Z tego względu, na scenie Opery pojawili się amatorscy, młodzi aktorzy, chórzyści i orkiestra, którzy mimo małego doświadczenia doskonale sobie poradzili i sama byłam zaskoczona wysokim poziomem jaki zaprezentowali na premierze. Wcześniej w trakcie prób obserwowałam, jak szybko robili postępy zaczynając od amatorskich występów w stylu szkolnych apelów, a kończąc na wspaniale zbudowanych postaciach i bardzo ekspresyjnej grze. Całości dopełniała przepiekna muzyka, napisana na nowo przez Jana Stokłosę i Zuzannę Falkowska, która była również dyrygentem. Cudowną reżyserię światła, której niestety nie widać w pełnej okazałości na nagraniu wideo stworzył Prot Jarnuszkiewicz.
Prototyp wzoru malowanego na spódnicach krakowianek zaczerpnięty z małopolskich, lufowych obrazków na szkle.
Praca nad spektaklem była prawdziwym wyzwaniem. Zaczęło się od wizjonerskich projektów i marzeń o wielkiej premierze. Raptem po rozpoczęciu pracy, okazało się, że warunki pracy będą bardzo trudne i prowizoryczne. Pracownie operowe, zajęte innymi produkcjami nie mogły zająć się naszym eventem. Stanęłam więc przed karkołomnym zadaniem zrealizowania wszystkiego we własnym zakresie i to z niewielkim budżetem. Warto dodać, że na scenie było aż 250 aktorów (łącznie ze statystami) i dla każdego musiałam stworzyć kostium, oraz scenografię spektaklu mając do dyspozycji kwotę nie wiele wyższą niż wydałam na mój projekt dyplomowy, w którym było jedynie 6 kostiumów. O szyciu własnymi rękami takiej ilości strojów nie było mowy. Pozbawiona koordynatora, miała na głowie tyle obowiązków, że musiałam stworzyć własną pracownię, korzystając z umiejętności rodziny i znajomych. W skład zespołu tworzącego kostiumy weszli:
moja wspaniała mama - Magdalena Nurzyńska - autorka 80 spódnic! kostiumu księdza, chust podwijek, 1200 malowanych ręcznie na tkaninach kwiatów i kilkudziesięciu ręcznie wykonanych ozdób do czepca weselnego.
pani Anna - krawcowa - autorka 20 koszul, kilkunastu spodni góralskich i cuch, oraz 30 kaftanów i serdaków ludowych
Agnieszka Mazur - autorka dziesiątek rogatywek
Marcelina Jarnuszkiewicz - autorka dziesiątek wianków oraz setek chwostów.
Magdalena Penther - autorka około 30 malowanych, wielkich kwiatów na spódnicach.
pan z Zakopanego - wykonał dla nas ręcznie prawie sto par skórzanych kierpców.
cudowna "Dorota", a w tle postaci innych Krakowianek
"Dorota" i "Ksiądz" na tle dekoracji.
Mając taki zespół, mogłam zająć się całą masą innych spraw: planowaniem, zaopatrzeniem w kilkunastu hurtowniach w okolicach Warszawy, do których kilkakrotnie wracałam uzupełniając zapasy na bieżąco, kontrolą poczynań moich wykonawców, tworzeniem dla nich prototypów każdej niemal rzeczy, robieniem kosztorysów, uzgadnianiem umów, buszowaniem w magazynach teatralnych i tworzeniem scenografii. Nie mając koordynatora byłam zdana niemal tylko na siebie i gdyby nie nieoceniona pomoc Anny Wrzesińskiej z działu Projektów Edukacyjnych, to pewnie sto razy odbiłabym się od muru i nic nie załatwiła, ponieważ procedury pracy w operze, są tak złożone jak układ jej korytarzy. I tak opóźnienia dawały mi się we znaki, powodując ciągły stres i poczucie zmagania się z niemożliwym.
Marcelina Jarnuszkiewicz tworzy "dzikie" wianki Góralek
Marcelina Jarnuszkiewicz tworzy "dzikie" wianki Góralek
Największe problemy wiązały się ze scenografią, której wielkość i wymagania techniczne sprawiły, że oczywiście nie mogłam zrobić jej sama. Problem z udostępnianiem pracowni operowych, wymusił na mnie w tym wypadku rezygnacją z ponad połowy dekoracji, która pierwotnie miała być bardziej przestrzenna, wieloplanowa i ciekawsza pod względem strukturalnym. Z braku możliwości zgodziłam się na płaski horyzont wycięty z dykty, który jest jedynie smutną namiastka pierwotnego planu. W dodatku musiałam sama wszystko pomalować farbami. Gdyby nie pomoc Anny Wrzesińskiej, nie wiem czy dałabym radę to zrobić i jak długo by się to ciągnęło. Nawet z tą pomocą, malowałam dekorację 2 tygodnie po wiele godzin. Była to okropnie ciężka praca, z bolącym kręgosłupem, spuchniętymi nogami i śmierdzącymi farbami. Kiedy się skończyła, poczułam niesamowitą ulgę, troche tak jak po skończonej sesji na ASP, kiedy całymi tygodniami bez snu, łykając tabletki z kofeiną, jak zombie szyłam, rysowałam i kleiłam makiety.
Poniżej zdjęcia wykonane z wysokiej galerii na tzw. "małej malarni" opery, na których widać dwie mrówki - mnie i Anię malujące dekorację w formie szopki krakowskiej inspirowanej malarstwem Nikifora, ale w złocistych kolorach.
Pracując tak intensywnie, spędziłam w operze kilka miesięcy codziennie będąc w jej budynku, w pracowni któregoś z wykonawców, lub hurtowniach. Możecie mi wierzyć, że co wieczór wracałam obolała jak z kamieniołomów. Najmilsze chwile jak zwykle spędzałam rozmawiając z rzemieślnikami pracowni operowych. Chociaż tym razem nie mogłam z nich korzystać, to panie z pracowni kwiatów, bardzo pomogły mi w tworzeniu czepca weselnego. Atmosfera w tych pracowniach jest niezrównana. Nie potrafię jej opisać, ale czuję się tam zawsze jak w domu i trochę jakbym się cofnęła do czasów dzieciństwa. Poniżej na zdjęciu siedzę właśnie w pracowni kwiatów i tworzę właśnie górne piętro czepca.
Część ozdób kupiliśmy w hurtowniach, a część - te najpiękniejsze wykonała moja mama. Inspiracja były czepce weselne, które widziałam kiedyś w muzeum etnograficznym, jako mała dziewczynka. Juz wtedy zachwyciłam się ni tylko ich bogactwem, ale również ich przypadkową i wypłowiałą ze starości kolorystyką, prymitywizmem w postrzeganiu piękna i dziwacznym klimatem świata i epoki, który już przeminął. Pragnąc powtórzyć tą estetykę, posłużyłam się mdłą kolorystyką i szklanymi błyskotkami. W czepcu wbudowane były też światełka choinkowe.
Dziewięćsiły wykonane przez moją mamę, były najpiękniejsze. Co prawda ginęły trochę w gąszczu ozdób, ale muszę to kiedyś powtórzyć tak, żeby je bardziej wyeksponować.
A tu kilka zdjęć z próby w czepcu (jeszcze bez pełnego kostiumu) W efekcie czepiec miał trzy piętra, a każde kręciło się w inną stronę dzięki długim szarfom (każda 7 metrów!), za które pociągały panny krakowskie w trakcie obrzędu oczepin. Pomysł był taki, żeby upodobnić pannę młodą do wiejskiej kapliczki, ale też nawiązać do procesji Bożego Ciała. W ten sposób ufało sie osiągnąć piękno i swoisty klimat ludowej estetyki. szarfy, po rozłożeniu na całą długość, zapełniały scenę i tworzyły dekorację weselną. Cały ślub i oczepiny możecie zobaczyć w filmiku u góry posta. To jedna z najbardziej udanych scen, a dla mnie - kostiumografa - najbardziej reprezentacyjna w całym tym spektaklu.
Kiedy już wydawało się, że prawie wszystko jest gotowe, dosłownie dwa tygodnie (albo krócej) przed premierą, okazało się, że dotąd nie skontaktowano mnie z aż 60 osobami z chóru, które miały być statystami na scenie. To znaczy, że brakowało mi aż 60 kostiumów, a czasu było tak mało! Ta beznadziejna organizacja i brak pomocy ze strony organizatorów, o mało nie wpędził mnie do grobu. Przed premierą byłam już wykończona psychicznie i fizycznie, a konieczność godzenia się na ciągłe kompromisty sprawiła, że była w gruncie rzeczy nie zadowolona z efektu. Co prawda premiera wypadła fantastycznie i nikt nawet nie domyślił się, jak wiele spośród moich planów upadło mimo tak wielkiego wysiłku i jak bardzo musiałam stawać na rzęsach, żeby sprostać nawet kat podstawowemu zadaniu - żeby każdy miał pełny kostium. Ostatecznie, dzięki Boskiej pomocy i prawdziwemu cudowi udało mi się doprowadzić wszystko do końca. 250 osób miało kostiumy razem z akcesoriami, nie brakło żadnego rekwizytu, wielka dekoracja została pomalowana i prezentowała się bardzo dobrze, po mino, że na moim wydziale ze scenografii dostałabym pałę za jeden płaski horyzont w tle. Udało się też - co bardzo ważne stworzyc z tłumu aktorów i statystów, przepiękne plamy kolorystyczne na scenie - na czym mi bardzo zależało. Wybaczcie, że nie mam więcej zdjęć dokumentujących realizację, ale była wtedy tak zmęczona i zapracowana, że nie miałam juz sił myśleć o fotografowaniu. A resztę oceńcie sami świeżym i niezależnym okiem w nagraniu z całego spektaklu:
https://www.youtube.com/watch?v=DspZ_UdjQWU&index=5&list=PLrYnRTwwRp_sRGfFmRfAzOjlguawmvJ0l
Kurcze, wspaniałe kostiumy, a przedstawienie wydaje się być niezwykle interesujące, a na pewno - jedyne w swoim rodzaju.
OdpowiedzUsuńJestem pełna podziwu dla ogromu pracy, jaki włożyłaś. We fragmencie przedstawienia najbardziej spodobało mi się świeże podejście do folkloru, bez koturnowości i bez "cepeliady", jak np. bose stopy tancerek dodały realizmu - nawiasem mówiąc- ja też najbardziej lubię tańczyć boso.
OdpowiedzUsuńOj tak, chciałam uniknąć stylu "zespołu Mazowsze", w teatrze wszytsko musi byc umowne, największa przyjemność, to przełożyć rzeczywistość na język plastyki teatru ;)
UsuńKolory świetnie grają w światłach. Eh, chciałabym się tego dobierania kolorów do sceny nauczyć...
OdpowiedzUsuńZawsze można pracować w duecie ;) mi teatru wciąż brakuje
UsuńPozdrawiam
Zawsze można pracować w duecie ;) mi teatru wciąż brakuje
UsuńPozdrawiam