sobota, 29 czerwca 2013

W stylu Maintenon

Na chwilę zapomnijmy o problemach współczesności. Czeka mnie kolejny intensywny tydzień i teraz mam chwilę by napisać o pewnej ciekawej osobie z odległej przeszłości. Znalazłam wczoraj dwa jej portrety których dotąd nie znałam i to mnie zainspirowało żeby poświęcić jej dzisiejszy post. 
Madame de Maintenon - ostatnia metresa, a potem potajemna żona Ludwika XIV, za młodu radosną kobietą, elegancką damą, podobną do innych inteligentnych i pełnych uroku kobiet swojej epoki. Gdyby została nią do końca, myśleli byśmy o niej z nudną sympatią i nie znaleźlibyśmy w niej nic, co specjalnie wymagałoby opisywania. Na szczęście umysł tej damy pogrążył się na starość w intrygującym mroku, który pobudza wyobraźnię, oraz inspiruje do rozważań na temat związków barokowej religijności i modą, oraz barokowych kontrastów między życiem zmysłowym i ascetycznym, które oba w ekstremalnych odmianach przeplatały się nieraz w życiorysie jednej osoby. 
Wrzucam zatem fragmenty ze swojego brudnopisu dotyczące pani de Maintenon, oraz stylu pierwszej dekady XVIII wieku.


Trzy portrety pani de Maintenon w podeszłym wieku w kolejności chronologicznej. Pierwszy jest jeszcze z końca XVII wieku, ostatni został namalowany po śmierci Ludwika XIV, czyli po 1715 roku. 

Madame de Maintenon, była trzecią i ostatnią oficjalna metresą Ludwika XIV, z którą wziął on potajemny ślub zimą na przełomie roku 1685 i 1686. była kobietą inteligentną, elegancką i rozumiejącą wagę estetyki, jako narzędzia podtrzymującego absolutystyczną wizję władzy króla. Moda kobieca w czasie jej "panowania" bardzo zyskała na znaczeniu. Sylweta damy przybrała wertykany kierunek i upodobniła się do szacownej kolumny. Pełnię dostojeństwa umożliwiał stojący pionowo wysoki czepek fontange, wąska talia i spódnica, oraz długi tren. Maria Gutkowska Rychlewska, pisze w swojej Historii ubioru, że od momentu wprowadzenia wysmuklonej sylwetki, stosowano usztywniane płocienne halki criarde, które zapobiegały fałdowaniu się tkaniny spódnicy w szczególnie eleganckich kreacjach. Była to pochodna renesansowej vertugatyny. (...)
Niezwykle barwne opisy tej mody znajdziemy w zaskakującym Pamiętniku Opata de Choisy przebranego za kobietę, który jako ówczesny transwestyta rozmiłowany w kobiecych strojach, poświęcił im w swoich wspomnieniach najwięcej miejsca.

Kiedy znajdowałem się na balach i komediach nosząc piekne szlafroki [błąd w tłumaczeniu, chodzi o suknie wywodzące się z negliżów opisane w tym i następnym rozdziale] diamenty i muszki, słyszałem jak w pobliżu mówią cicho: "Jaka to piękna osoba", odczuwałem rozkosz, która z niczym nie da się porównać – tak jest wielka. Ambicja, bogactwo, nawet miłość nie mogą jej dorównać, zawsze bowie kochamy samych siebia bardziej niż innych. (...)
Tego dnia bardzo się wystroiłem. Miałem suknię z białego adamaszku podbitą czarną morą, tren ciągnął się na pół łokcia, stanik z grubej srebrnej mory był całkowicie widoczny. Duża czarna kokarda przypieta była u góry stanika, na który opadała muslinowa chustka z frędzlami; nosiłem również czarną aksamitną spudnicę, której tren nie był tak długi jak tren sukni [wierzchniej], a pod nią dwie baiłe halki, których wcale nie było widać, a które wkładałem po to aby nie było mi zimno, gdyż od czasu kiedy nosiłem spudnice, nie urzywałem już pantalonów: miałem się na prawdę za kobietę. Tego dnia włożyłem moje piekne diamentowe kolczyki, dobrze upudrowaną peruke i kilkanaście muszek. Przyszedł mnie odwiedzić ksiądz proboszcz; widząc go wszyscy się ucieszyli: bardzo jest lubiany w swojej parafii.
  • Ach! - Powiedział do mnie wchodząc – jakże jesteś pani wystrojona! Czy wybierasz się na bal?
  • Nie, księże proboszczu – odrzekłem – zaprosiłem jednak na kolację moje sąsiadki i rad bym się im podobać. (Pamiętniki opata de Choisy przebranego za kobietę)

    Portret nieznanej damy nieznanego autora z przełomu XVII i XVIII wieku. 

    Niestety małżeństwo pani de Maintenon z królem nie było dla niej szczęśliwe w skutkach. Nie mogła się z nim afiszować, by nie zaszkodzić splendorowi królestwa. Pomawiano ją więc o hipokryzję i fałszywą religijność. Na starość markiza stała się zgorzkniała i ascetyczna. Związała się z koterią dewotów i przeniosła ten nastrój na króla i dwór. W jej mniemaniu, był to sposób na zachowanie twarzy, co przyniosło zupełnie odwrotne skutki. Mimo, że markiza była ich świadoma, trudno było jej cokolwiek zmienić, gdyż dostała się pod całkowity wpływ duchownych – karierowiczów, manipulujących jej sumieniem i zapewniających ją bez końca o misji nawrócenia króla. Był to dość ponury okres świętoszkostwa i rządów królewskiego spowiednika. W tym czasie madame de Maintenon założyła też swoją słynną szkołę dla ubogich dziewcząt z wysokich rodów, której klasztorny nastrój zupełnie ją pochłonął, tym bardziej, że po śmierci Ludwika XIV musiała usunąc się z Wersalu i zamieszkać w pałacu szkoły w Saint Cyr. Instytut, kory powstał ze wzniosłej idei pomocy młodym kobietom bez środków i uczynienia z nich wykształconych i światowych dam, zamienił sie w istocie w pułapkę, tłamszącą potencjał pensjonarek i przygotowującą je do roli cichych żon i matek, rodem z minionej epoki renesansu. Krótko i trafnie jak sądzę, charakteryzuje markizę de Maintenon, Benedetta Creveri w Złotym Wieku Konwersacji:

    Ani żona, ani uznana kochanka, traktowana prywatnie jak królowa, lecz bez żadnych uprawnień do uczestniczenia w prywatnych okazjach, musiała grać dwie role przeciwstawne sobie, mimo jej wysiłków, aby je połączyć i okazywać w sprawach dworu brak zainteresowania, w który nikt nie wierzył; w ten sposób kobieta, która umiała przedtem pozyskać powszechny szacunek, stała się symbolem obłudy.
    Benedetta Craveri Złoty wiek konwersacji str. 290

    Była to sytuacja niezwykle bolesna dla damy, która całe życie dbała z podziwu godną energią o opinię innych. Całkowita porażka na tym polu, trwająca całe lata i to właśnie wtedy, gdy osiągnęła najwyższą możliwą pozycję, doprowadziła ją do prawdziwego załamania. Gdyby markiza żyła w dzisiejszych czasach, z pomocą przyszedłby jej psychoterapeuta, pilates i cała gama medykamentów, ale wówczas miała do dyspozycji tylko mało zaznajomionych z psychologią duchownych, którzy podsycali jej destrukcyjny nastrój. O stanie jej umysłu, najlepiej świadczą rozważania, które wyszły spod jej własnego pióra, na użytek pensjonarek Sain – Cyr, z których daje się wyczytać głęboki dramat osobisty autorki. Pisze ona tam między innymi o tym, że kto pozyska łaskę króla, nie ma już przyjaciół. Wszyscy, którzy sie nimi dotąd mienili, stają się zazdrośnikami i pochlebcami, którzy ledwie zdołają ukryć nienawiść.

    Lalka wyobrażająca panią de Maintenon z Gallery of historical figures.com

    Z tego względu w ostatnich latach panowania króla, dwór stracił swe kolory i wesołość, a przybrał oblicze poważne, w stylu hiszpańskim. Rygoryzm religijno-obyczajowy, przyjął formę ucisku i stał się nie do zniesienia, co podsycało nienawiść do królewskiej metresy.

    Ze wszystkich gwałtów końca panowania Ludwika XIV, pamięta się tylko dragonady, prześladowania hugenotów, których dręczono a zarazem trzymano w kraju, masowe więzienia jansenistów, molinizm i kwietyzm. To dość, ale zapomina się o inkwizycji tajnej, a często jawnej, jaką bigoteria Ludwika XIV nękała tych, którzy jedli z mięsem w post, szpiegostwo uprawiane w Paryżu i na prowincji przez biskupów i intendentów w stosunku do mężczyzn i kobiet podejrzanych, że żyją ze sobą, szpiegostwo, które spowodowało ujawnienie wielu tajnych małżeństw. Woleli ludzie narazić się na szkody przedwczesnego ujawnienia małżeństwa niż na skutki prześladowań królewskich lub księżych. Czy to nie była chytrość pani de Maintenon, która chciała w ten sposób dać do poznania, że jest królową?
    Chamfort Charaktery i Anegdoty str. 57

    W takiej atmosferze, wizerunek modnej damy uległ zamianie. Elegancka pani była skromna, religijna, ubrana na czarno – biało ze srebrnymi dodatkami. Suknia mogła być nawet pyszna. Treny nie uległy przecież skróceniu, nie rezygnowano z diamentów, ciasnych gorsetów i wyrafinowanych tkanin, ale gdy tylko noszono się w kolorystyce niemal protestanckiej, wystarczyło to za dowód cnoty i bogobojności:

    Noszę jedynie czarne suknie podbite białym, lub białe podbite czarnym; nie można mi nic zarzucić.(Pamiętniki opade de Choisy przebranego za kobietę)

    Taki zestaw kolorów wystąpił już we wcześniejszym opisie ubioru i był dopełnieniem ideału urody damy na dworze starego, potężnego króla, który stracił już dawna urodę – gdzie ceremonialność stała się ważniejsza od atrakcyjności. W przeciwieństwie do zmysłowej mody baroku, jego schyłek charakteryzowała sztywność i powaga.
    Nie oznacza to jednak, że barwne stroje nigdzie nie były już w modzie. Portrety elegantek, oraz zachowane suknie i ich fragmenty świadczą o upodobaniu do bardzo jaskrawej kolorystyki. Wynika to z pewnej tendencji charakterystycznej dla całego XVII stulecia. Na pierwszy rzut oka, wydaje się ona wewnętrznie sprzeczna, lecz u jej podstaw leży w rzeczywistości jedna namiętność. Chodzi tu o skłonność do popadania w skrajności, ale nie mająca nic wspólnego z zachowaniem histerycznym, lecz będąca ważną cechą zachowań arystokracji w kulturze rozkwitu. Jednoczesne upodobanie do barwnych i zmysłowych szat, oraz ich potępianie na rzecz czarno białej skromności, nie świadczy o osobowości dwubiegunowej, lecz o ścierających sie w kulturze prądach, które silnie oddziaływały na wyobraźnię. Społeczeństwo ówczesne, a zwłaszcza arystokracja, mając głęboko zakorzeniony starach przed szatanem i potępieniem które znajdowały się w centrum retoryki ówczesnego Kościoła, jednocześnie decydowała się na życie światowe, w którym granice rozpusty wyznaczała tylko ich wyobraźnia. Nie rezygnując z codziennych mszy świętych i w stałym otoczeniu radykalnych kaznodziejów, ulegali jednak wreszcie wyrzutom sumienia. Niektóre nawrócenia były chwilowe, a inne trwały do końca życia; ale jedno jest pewne: arystokraci nie znali półśrodków i dlatego popadali w skrajności. Byli równie namiętni w życiu światowym i klasztornym. Przypominało to spacer po linie, ponieważ każda światowa rozrywka, pokryta była cieniem obsesyjnego strachu przed śmiercią.  



    Dwa kadry z filmy "Szkoła dziewic" albo "Dziewczęta z Saint Cyr" z Izabele Hupert w roli madame de Maintenon.

    Księżna de Berry żyła zwykle w atmosferze stanowiącej mieszaninę najwynioślejszej dumy i uniżoności, oraz haniebnej służalczości. Częste, surowe, ale krótkie rekolekcje u karmelitanek w dzielnicy Saint – Germain były przeplatane kolacjami w towarzystwie niecnych libertynów prowadzących plugawe i bluźniercze rozmowy; kiedy zachorowała w pałacu Luksemburskim, przeszła od rozpusty najbardziej bezwstydnej, do okropnego strachu przed diabłem i smiercią.
    Saint – Simon Pamiętniki 2 str. 305

    Niezwykle ciekawa jest pod tym względem również historia księznej de Longueville, z domu książąt Kondeuszy. Na swój pierwszy bal w 1635 roku, poszła niechętnie, wyrwana z ciszy klasztoru, gdzie odbyła konwencjonalną edukację. Wolała raczej zostać mniszką niż damą i pod swoją pierwszą balową suknie włożyła włosiennicę, aby stale pamiętać o niebezpieczeństwach światowego życia. Te środki ostrożności, okazały się jednak niewystarczające, ponieważ ta młoda osoba, stała się wkrótce jedną z najsłynniejszych i najzręczniejszych w sztuce dworskiej gry, elegantek. Swoją rywalkę – wyniosłą i rozpustną panią de Montbazon, doprowadziła do banicji. Nieustannie otaczały ją awantury i skandale miłosne i polityczne, gdyż została również bohaterką słynnej frondy. Pewnego dnia, przygnieciona ciężarem swoich win ukryła się w swym klasztorze karmelitanek i tam dokonała życia nie wracając już nigdy do światowych rozrywek. Podobnie jak jeden z kochanków wspomnianej pani de Maontbazon, którym tak głęboko wstrząsneła jej śmierć (była o scena iście vanitatywna dla opata – libertyna Rance, ktory mając w pamięci swą zmysłową Wenus, zobaczył ją nagle podczas sekcji zwłok, z odciętą głową), że człowiek ten nawrócił się natychmiast i wstapił do ponurego klasztoru Notre – Dame de la Trappe. Opactwo na bagnach i w ruinie, było scenografią niczym z horroru gotyckiego i to właśnie tam, Rance dokonał swej reformy, narzucając współbraciom tak surową regułę, że wzbudziło to oburzenie nawet wśród władz kościelnych. Diametralne przemiany życiowe, dotyczyły nawet metres królewskich, jak chociażby Louise de La Valliere – pierwszej oficjalnej faworyty Ludwika XIV, która dręczona wyrzutami sumienia, wstąpiła na resztę życia do surowego zakonu karmelitanek, po tym jak została na swym stanowisku zastąpiona przez madame de Montespan i nie podlegała już erotycznym kaprysom monarchy.

    Libertyn Armand de Rance po nawróceniu jako Trappista

    Rozdarcie między uciechami i pokutą, stała pamięć o śmierci i możliwym potępieniu, w otoczeniu bogactwa i przepychu, sklaniały nie tylko do radykalnych decyzji życiowych. Barok epatuje tysiącem obrazów wanitatywnych, na których widnieje kontrast życia ze smiercią, a życie pokazane jest na skraju swego rozkwitu i u progu rozkładu. Śmierć nie była wówczas tematem tabu, lecz rozprawiano o niej, rozmyślano i przypominano ją. Służyły do tego również niezliczone, zachowane do dzisejszych czasów w doskonałym stanie przykłady biżuterii żałobnej o mało subtenlym przesłaniu. Nie koiła ona serc po starcie bliskich, lecz stale odnawiała w nich żal i skłaniała do refleksji nad króchością własnego życia. Śmierć została wchłonięta przez świat barokowej mody i stała się inspiracją ubioru, biżuterii i postaw. Moda nie była wyłączona nawet z ostatnich chwil życia, co wcale nie pozbawiało tych chwil, głębokich przemyśleń i przeżyć.

    dwa portrety nowicjuszek z XVII wieku

    [Kardynał Mazarini] był już bliski śmierci, ponieważ jednak w owych czasach, w dobrym tonie było umierać elegancko, kazał ogolić sobie brodę, ufryzować wąsy, uszminkować usta i upudrować policzki. Potem wsiadł do otwartej z przodu lektyki i lokaje nosili go po ogrodzie.(...)Wrócił do łóżka, grał w karty, przegrał, wyspowiadał się, przyjął komunię z rąk ojca Angelo Bessaro (...), który zaświadcza o jego pobożności i pięknym przygotowaniu na śmierć.
    Pierre Gaotte Ludwik XIV str. 57

    Mimo, że w XVIII wieku kultura i podejście do religii bardzo się zmieniły, wciąż rozróżniano dwa główne typy kobiet: devote i coquette, które wytworzyły się w dobie baroku (nie licząc rzecz jasna dam "filozofujących"). Wiele dam odgrywało w swoim życiu raz jedną, raz drugą rolę. Dlatego w czasach Ludwika XIV przepych nie kłócił się z włosiennicą, surowy jansenizm był elementem mody (dlatego przyznawali sie do niego modni ludzi, a nie koniecznie pobożni), a każda szacowna dama nosiła na szyi pokaźnych rozmiarów krzyż wysadzany drogimi kamieniami.

    Przykłady XVII wiecznej biżuterii memento mori.


    Trumienka z lalką w środku, obita tkaniną haftowaną krzyżykami z motywem Arma Christi - Narzędziami Męki Pańskiej i datą 1681 w zbiorach Germanischen Nationalmuseums. Takie trumienki robiono z okazji śmierci bliskiego. Haft wykonała zapewne dziewczyna z rodziny zmarłego, który został wyobrażony przez lalkę. Ta miniaturowa trumienka stała w domu przez jakiś czas by przypominać o żałobie i pobudzać do refleksji, czemu miały pomóc również widniejące na wieku motywy.





środa, 26 czerwca 2013

GORZKA PRAWDA



Nawet gdy sam Duch Święty zstąpił, 
też by go pewnie odesłano
 i dalej na wszystko narzekano...


Unikatowe nici nieskręcane z naturalnego jedwabiu, obecnie na wagę złota i powszechnie poszukiwane, oraz rozchwytywane na międzynarodowych aukcjach, gniją w zapomnieniu, nieużywane i marnowane, wśród pająków i śmieci na półkach manufaktury ŁAD.


To prawda, że zaniedbałam swój blog, ale moja długa nieobecność ma dobre usprawiedliwienie; jak zwykle siedzę po uszy w robocie i angażuję się w kilka projektów jednocześnie. Niestety, właśnie dziś jedno z moich najciekawszych zajęć nagle się skończyło i zwolniło mój napięty harmonogram, dzięki czemu mam chwilkę, by wszystko dokładnie opisać.
Zacznijmy więc od początku, czyli cofnijmy się w czasie o jakieś dwa miesiące - wtedy to dojrzała we mnie myśl o odkupieniu krosna żakardowego z podupadającej manufaktury Ład i rozwinięciu własnej twórczości dzięki możliwości tworzenia jedwabi z zaprogramowanymi raportami. Niestety pewne moje plany finansowe się nie powiodły i wiedziałam że prędko nie kupię sobie tej zabawki. Postanowiłam jednak nie rezygnować z marzeń i spróbować w inny sposób. Dzięki wstawiennictwu dawnego prodziekana, udało mi się skontaktować i umówić na spotkanie z panem Dariuszem Makowskim - sławnym właścicielem, sławnej,  zabytkowej tkalni. Opowiedziałam wtedy o swoich planach, oraz o wszystkim czym się zajmuję. Następnie pozwoliłam sobie przedstawić dość odważną propozycję, a ponieważ z doświadczenia wiem, że gdy w grę wchodzą marzenia i niepowtarzalne okazje, nie warto być nieśmiałym - nie ukrywałam niczego ze swoich aspiracji. Powiedziałam więc, że znam możliwości krosien żakardowych i że bardzo chciałabym móc nauczyć się z nich korzystać, za nim w przyszłości będę miała okazję kupić podobną maszynę. Powiedziałam, że zależy mi możliwości eksperymentowania z surowcami i fakturami, oraz przede wszystkim, że moim marzeniem jest nauczyć się szyfrowania projektów tkanin na kartach perforowanych. Wtedy mogłabym realizować własne projekty (i to sygnowane), oraz odtwarzać wzornictwo historyczne. Powstałby wtedy nowy wzornik mojego autorstwa, który wzbogaciłby ofertę manufaktury, w której jak dotąd powstawały raczej nieciekawe tkaniny. Miałam zamiar sama rozpropagować ten wzornik wśród projektantów mody, dekoratorów wnętrz, scenografów, kostiumografów i teatrów (co mogłabym zrobić bez trudu), oraz umieścić oferty na międzynarodowych aukcjach. Co więcej, nie spodziewałam się wcale że zostanę w manufakturze zatrudniona, ale oczekiwałam podziału zysków w razie sprzedaży jakiejś tkaniny mojego autorstwa. Sama bym je projektowała, tkała, reklamowała i kupowała surowce, lub korzystała z tych które już były na miejscu. 

widok ogólny pracowni z całym mnóstwem bezczynnych krosien.


Kiedy już o tym wszystkim opowiedziałam, spotkałam się z bardzo pozytywnym przyjęciem, co oczywiście trochę mnie zaskoczyło. Pan Makowski zgodził się, żebym uczyła się korzystania z krosien żakardowych pod okiem jedynej zatrudnionej tam tkaczki, a cała nauka miała być całkiem darmowa o ile uda mi się uzyskać odpowiednie pismo od uczelni. Był bardzo otwarty na moje pomysły, a nawet pocieszył mnie, że obecnie projektowanie wzorów jest łatwiejsze, ponieważ jest program komputerowy, który przetwarza wzory na karty perforowane i nie trzeba już się nad tym głowić, tak jak dawniej. Zaproponował nawet ku mojemu zaskoczeniu, że gdy nauczę się obsługi krosien, to będę mogła zatrudnić się przy realizacji większego projektu.
Byłam wniebowzięta, nie tylko mogłam skorzystać z bezpłatnej nauki, móc projektować i tworzyć własne tkaniny, ale wręcz dostałam propozycję zatrudnienia w tym wspaniałym miejscu położonym w głębi królewskiego parku łazienkowskiego. Czy na urlopie dziekańskim mogło mnie spotkać cokolwiek lepszego?
Oczywiście bardzo szybko załatwiłam sobie odpowiednie pismo, które moja pani prodziekan wysłała do tkalni listem poleconym i oficjalnie rozpoczęłam praktyki studenckie w manufakturze Ład. 

Karty perforowane na półkach w pracowni.

Niestety bardzo szybko okazało się, że nie wszystko jest tak kolorowe jak w czasie pierwszej rozmowy. Pierwszym problemem była osnowa... Krosno podnóżkowe przy którym usiadłam na początku (na żakardowe miał jeszcze przyjść czas), miało osnowę zrobioną z pakuł - takich samych jakich używało się kiedyś do uszczelniania rur. Inne krosna miały osnowy niewiele lepsze - szarych, grubych i luźno rozłożonych nici lnianych. Przy nauce rzecz jasna nie stanowi to problemu, jednak łatwo sobie wyobrazić, że realizowanie jakichkolwiek "ładnych" tkanin, z jedwabnymi, czy metalowymi wątkami nie ma sensu, skoro podstawa tkaniny jest tak siermiężna jak worek na ziemniaki. Okazało się, że pani tkaczka, która miała mnie uczyć, nie potrafiła zmienić osnowy i nigdy nie próbowała tego robić przez kilkadziesiąt lat swojej pracy (sic!). Do nakładania osnowy, do manufaktury Ład przyjeżdża raz na jakiś czas specjalna osoba. Założone osnowy mają wtedy służyć tak długo, aż się skończą. To znaczy że nie można dobierać osnowy ani pod względem surowca, ani grubości, ani koloru do konkretnej tkaniny i że zawsze jest ona przypadkowa, a co gorsza bardzo siermiężna. Postanowiła się tym problemem jednak nie przejmować, ale zaznaczyłam, że chciałabym bardzo nauczyć się zakładania osnów, ponieważ inaczej tworzenie tkanin nie ma najmniejszego sensu. Nie mniej jednak sytuacja zapowiadała się w dalszym ciągu bardzo obiecująco i nawet fakt, że wspomniany wcześniej program komputerowy do projektowania tkanin tak naprawę nie istniał (tzn. istniał ale w Łodzi) mnie pomniejszył mojego zapału, ponieważ zostałam umówiona z osobą która miała mnie nauczyć szyfrowania wzorów tradycyjną metodą. To mi w gruncie rzeczy w ogóle nie przeszkadzało, a nawet było interesujące. 

Prawdziwe problemy nastały dopiero gdy przyszłam do pracowni trzeci raz i.... nikogo nie zastałam. Zadzwoniłam więc do pani tkaczki, która miała mnie uczyć i dowiedziałam się, że już tam nie pracuję, bądź nie pracuje tym czasowo, ale nie wiadomo kiedy będzie pracowała znowu. Skończyła się wtedy moja naiwność, zrozumiałam że coś się święci i że być może nie uda mi się zrealizować wszystkich planów tak jak chciałam. Ale postanowiłam mimo wszystko wyciągnąć z tych praktyk tyle ile się da i tego dnia zapełniłam szkicownik rysunkami mechanizmów maszyn tkackich, które mogłyby mi pomóc w przyszłości zbudować własne krosno samodzielnie. 
Następnie praca i sprawy osobiste zmusiły mnie do zrobienia małej przerwy w swojej "pracy" w tkalni. Po powrocie miała odbyć się obiecana nauka przenoszenia wzorów na karty perforowane. Miałam również ponownie spotkać się z panem Makowskim i zaplanować z nim wspólnie dalszy ciąg odbywania praktyk. I tak oto dochodzimy do dnia dzisiejszego. Wstaję rano, jadę do Łazienek, idę do tkalni, gdzie spodziewałam się jej właściciela z którym byłam umówiona. Niestety manufaktura była zamknięta. Weszłam więc od strony sklepu i zadzwoniłam do pana Makowskiego, żeby spytać za ile można się go będzie spodziewać. Rozmowa  rozwinęła się jednak w taki sposób, że omówiliśmy wszystko przez telefon. I w ten oto sposób dowiedziałam się że (uwaga!): nie będę uczyć się kodowania wzorów na kartach, ani nawet podstawowego korzystania z krosna żakardowego (przypominam że do tej pory ani razu przy takim n ie usiadłam, chociaż tego miały dotyczyć moje praktyki które przecież już oficjalnie odbywały się z ramienia uczelni państwowej). Swoją decyzję pan Makowski uargumentował faktem, że ponieważ nikt nie kupuje już tkanin z jego sklepu, to nie będą już produkować żakardów i dlatego nie ma sensu żeby ktoś się tego uczył. Kiedy delikatnie zasugerowałam, że być może sprzedaż by wzrosła gdyby tkaniny były bardziej atrakcyjne,  pan powiedział że nie jest instytucja charytatywną. Zaproponował mi również wzięcie udziału w kursie tkackim za który musiałabym zapłacić (mimo że oficjalnie odbywałam praktyki i miałam uczyć się bezpłatnie!), na dodatek kurs miałby dotyczyć tworzenia tkanin gładkich o prostych splotach, a takie rzeczy robić potrafię i mogę sobie robić w domu, o czym pan Makowski dobrze wie. 



Zrozumiałam że dzisiejsza wizyta w manufakturze była moją ostatnią i że zostałam z niezrozumiałych przyczyn oszukana, oraz że moje praktyki studenckie, które zostały za namową samego pana Makowskiego, oficjalnie załatwione przy udziale pani prodziekan, nie zostaną zaliczone!
I teraz kilka wniosków z tej lekcji życia: 
Po pierwsze proszę nie słuchać bredni związanych z manufakturą Ład, nazywaną również Królewską Manufakturą Gobelinów. 
Pierwsze kłamstwo to takie, że w tkalni są jedyne w Europie zabytkowe krosna żakardowe. W rzeczywistości, w samej Polsce jest ich więcej - chociażby w Łodzi. Takie krosna są zapewne w każdym kraju. 
Drugie kłamstwo jest takie że nie ma ludzi chętnych do pracy i dlatego nie tworzy się tam tkanin. Ja byłam chętna pracować za darmo a mi odmówiono!
Trzecie kłamstwo jest takie, że nikt nie chce ręcznie tkanych tkanin kupować. Owszem, nikt nie chce kupować tych tkanin jeżeli są brzydkie - zrobione z pakuł i szarych, lnianych sznurków, oraz mają nieciekawe wzory przypominające komunistyczną cepelię. Nikt też nie kupi czegoś co nie jest w żaden sposób reklamowane, co nie ma sklepu w internecie i co jest niewiarygodnie drogie a jednocześnie brzydkie.  
Manufaktura ta nie upada z powodu braku funduszy, złych warunków, braku chętnych i innych powodów. Upada tylko i wyłącznie z powodu braku wyobraźni, marnotrawstwa przechodzącego wszelkie pojęcie i utrudniania realizacji wszelkiej inicjatywy. Bo jeżeli odrzuca się czyjąś chęć darmowej pracy, czyjeś zaangażowanie, zwłaszcza gdy ta osoba ma odpowiednią wiedzę i talenty artystyczne, to już chyba nic nie pomoże takiej instytucji. Nawet gdy sam Duch Święty zstąpił, też by go pewnie odesłano i dalej na wszystko narzekano...


Zdjęcie tkaniny na pakułach do uszczelniania rur (sic!), którą zrobiłam w ciągu 4 godzin na całkowicie ręcznym bo uszkodzonym krośnie podnóżkowym - jedyna rzecz którą ostatecznie pozwolono mi zrobić (sic!)

Nie wiem co będzie z moimi praktykami, ale wiem, że wystarczyłoby mi jedno tylko takie krosno, druga osoba do współpracy, a mogłabym stworzyć piękne tkaniny, sprzedawać je w Polsce, we Włoszech, w Anglii i w Rosji, mogłabym pracować w upale i w mrozie, od świtu do nocy i odniosłabym sukces, który przekraczałby jakiekolwiek dokonania istniejącej obecnie instytucji posiadającej kilkanaście, lub kilkadziesiąt maszyn, kilometry unikatowej, jedwabnej nici po której chodzą pająki, oraz wsparcie państwa i masy instytucji.