Podobnie jak większość kostiumologów z zacięciem artystycznym i rekonstruktorów historycznych, mam manię kupowania pięknych tkanin. Nie polega to jednak na gromadzeniu czegokolwiek, co jedynie zaspokaja moje poczucie estetyki. Moja przypadłość jest znacznie bardziej złożona. Często, gdy mój wzrok opadnie na jakaś tkaninę, doznaję wizji - w mgnieniu oka staje się dla mnie jasne, że ten kolor, ta faktura, ten motyw jest po prostu stworzony do konkretnej kreacji. Natychmiast w mojej wyobraźni pojawia się kostium ze wszystkimi detalami, a ja sama zostaje owładnięta tą wizja, która jest tyleż przyjemna co obsesyjna. Jeśli mam możliwość - kupuję tkaninę, ale gorzej z czasem. Ponieważ chwile na swobodna twórczość mam ograniczone, tkanina ląduje na stercie innych. Sterta jest już duża, a każdy kupon jedwabiu, który się na nią składa wiąże się z wizją i marzeniem. Te myśli chodzą za mną, prześladują mnie, sprawiają, że nie mogę zaznać spokoju, zanim przynajmniej nie pokroje tkaniny, przypieczętowując tym samym jej przeznaczenie. Czasami takie pomysły, na których realizacje nie mam czasu prześladują mnie latami i oczywiście wcale mi się nie nudzą. Nawet po długim czasie, nie mam żadnych wątpliwości, że dana tkanina, jest częścią właśnie takiego ubioru, jaki "na pstryknięcie" objawia mi się od pierwszego wejrzenia.
Podobnie było z zielonym atłasem jedwabnym, który kupiłam chyba ze dwa lata temu. Znalazłam go przez internet i sprowadziłam prosto od producenta z Hongkongu po bardzo dobrej cenie. Od razu wiedziałam, że to idealny kolor! Jeden z najpopularniejszych w XVIII wieku, najczęściej spotykanych, a przez to charakterystyczny dla epoki. Musiałam z niego uszyć naszywane galonami caraco w nieco sportowym stylu, uznałam że tkanina jest do tego stworzona!
Dwa lata później, moje pragnienie tak samo żywe jak pierwszego dnia, mogło zostać zrealizowane. Stworzyłam wykrój, o dziwo dość szybko dzięki pomocy mamy, udało się dopasować rękawy, które zawsze są moją bolączką. Oczywiście nie obyło się bez problemów: cieniutki atłas ociągał się niemiłosiernie, przez co pokrzywiły mi się formy i praktycznie do niczego się nie nadawały. Byłam bliska załamania, ponieważ miałam poczucie marnotrawstwa wspaniałej tkaniny, która w dodatku czekała aż dwa lata - na marne? Na szczęście okazało się, że zostało mi jeszcze tyle atłasu, żeby oszczędnie wyciąć na nowo to co popsułam. Tym razem postanowiłam podkleić tkaninę żeby się nie ciągnęła. Efekt była zaskakujący! Nie tylko mogłam łatwo wyciąć krój, ale sam atłas zupełnie zmienił swoją plastykę, a nawet sposób odbijania światła. Zauważyłam, że nabrał jeszcze bardziej historycznego charakteru i zaczął przypominać atłasy znane mi z muzeum. Nigdy nie mogłam, zrozumieć, na czym podlegała ich odmienność, a teraz widzę, że kluczem jest usztywnienie, podklejenie, które nadaje im specyficzny wygląd. Dalej poszło już bez problemów. Olbrzymią przyjemność miałam z naszywania kieszonek galonami, które sprowadziłam z Holandii (galony są z XIX wieku, jednak ich uniwersalny styl znakomicie pasował do mojego projektu)
A tak prezentują się wszystkie galony na staniku, patkach kieszonek i w "odbiciu" pod nimi. Niestety ilość galonu była ograniczona, więc kompozycja na staniku jest nieco uboga. Oryginalnie powinnam naszywać je podwójnie. Miałam jednak wybór: albo naszyć galon podwójnie na staniku, albo naszyć go w "odbiciu" pod kieszonkami. Wybrałam to drugie kierując się zachowaniem ogólnego charakteru epoki. Ten podwójny galon na kieszonkach rzuca się w oczy dużo bardziej i stanowi niesamowity detal.
Pracując nad tym ubiorem, miałam też wrażenie, że czegoś mu brakuje - jakiegoś elementu wyrazistego, który będzie jak ostatnie "pociągnięcie pędzla". Tym elementem okazała się futrzana kolareta. Kupiłam ja kiedyś w Japonii w formie cienkiego szaliczka z kuny. Okazała się doskonały do tej stylizacji. Starczyło zarówno na owinięcie szyi, jak i stworzenie czegoś na kształt warkocza zatkniętego za dekolt. Kolaretę podwiązałam wstążka pod kolor stroju. Inspiracja był obraz Roslina, w którym ta "futrzana obroża" zawsze mnie zachwycała i od dawna była obiektem moich kostiumowych pragnień.
A tak prezentował się tył nieskończonego jeszcze ubioru, który jednak "sam z siebie" układał się doskonale i zachowywał wspaniała sztywność. Gdybym miała wskazać jakieś inspiracje, to na pewno portret Marii Victorii - królowej Hiszpanii z 1726 roku. Co prawda mój ubiór jest o wiele skromniejszy, ale mam nadzieję, że charakter ma podobny:
No to czas na efekt końcowy. Mój kostium zaprezentowałam w czasie tegorocznego pikniku Stanisławowskiego w warszawskich Łazienkach z okazji rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja. Piknik był organizowany przez Stowarzyszenie Arsenał. Na koniec jest trochę zdjęć z naszej gry w karty. Te fotografie zostały wykonane w podchorążówce.
Do wykończenia kreacji wykorzystałam spódnicę z jedwabnego żakardu we wzór mory, mufkę z lisa i koszulę z jedwabnego szyfonu, które wykonałam wcześniej do mojej pracy dyplomowej. Jestem zadowolona z efektu, czuje się w tym stroju jak madame de Pompadour - moja ulubiona postać kobieca z XVIII wieku.
Oczywiście nie obyło się bez aksamitnej muszki na skroni - tylko jednej - w końcu to już XVIII wiek - ale dość dużej jak na obrazach Buchera.
Przepiękna fryzurę wykonał Leonard XXI wieku - pan Ludwik Ksawery Sudawski
A tu na zdjęciu jestem razem z tym zdolnym i pełnym pasji człowiekiem:
Już niebawem więcej zdjęć ;)